Dlaczego tak mnie ciągnęło do Portugalii? Najprostsza odpowiedź brzmi: bo leży daleko. Kiedy stanęłam na litej skale Przylądka Świętego Wincentego, najbardziej na południowy zachód wysuniętego skrawka kontynentu, o mało nie zwiał mnie wiatr. Sześćdziesięciometrowe klify spadają tam do wiecznie wzburzonego Atlantyku. W miejscu tym, nazywanym „końcem świata”, podziwiałam odwagę portugalskich żeglarzy i odkrywców pokonujących tysiące mil morskich żywiołu budzącego moją nabożną bojaźń. Położona na południowo-zachodnich kresach Portugalia ma w sobie coś z egzotyki zamorskich krajów. Przejawia się to nie tylko w architekturze, ale i w języku. Portugalia, która kiedyś trzęsła światem, musiała się pogodzić, że czas jej potęgi minął. Jest teraz tym, czym była na początku swej egzystencji — niewielką krainą nadatlantycką z dodatkiem odległych wysp: Madery i Azorów.